piątek, 19 października 2012

Poznańskie przygody

Prolog.

Do Poznania dojechaliśmy w sobotę wieczorem. Po dotarciu do apartamentu na Garbary, pierwsze co, pojechalismy na expo odebrać pakiety startowe.

W przelocie złapał mnie jakiś młody, lekko zdaje się odurzony jakimś szkoleniem sprzedaży bezpośredniej, Filip i okazało się, że mam 18,2% tkanki tluszczowej. WTF?

Niestety na Scotta Jurka juz nie zdażyłem. Kurwa. W przelocie za to widziałem guru Skarżyńskiego i Łukasza Grassa. Zobaczyliśmy się też na moment z kolegą Józkiem. Wymieniliśmy założenia startowe. Śpieszyłem się spowrotem do Dziewczyn. Milusie trzeba było kąpać:)

Noc była w miarę spokojna. Nie licząc krzyków imprezowiczów, które ucichły dopiero gdzieś o trzeciej nad ranem. Ale mi na szczęście to w spaniu nie przeszkadzało zbytnio. 10-letni bootcamp z bandą dzieciaków nauczy Cię spać w każdej pozycji o każdej porze dnia i nocy.

Wstałem wyspany o 6:30. Powoli się doprowadziłem do stanu startowego. W międzyczasie wstał Marek. Jak zwykle okazało się, że ma rozładowanego Garmina. Tak, czy inaczej 15 minut po ósmej wsiedliśmy do taksówki i pojechaliśmy na start. Posiedzieliśmy chwilę na terenie expo, skorzystaliśmy kilka razy z toalet.

Maraton.

3:59:31. Sporo poniżej oczekiwań, ale ostatecznie jestem z tego wyniku zadowolny.

Od początku biegliśmy razem z Markiem. Tak jak w Paryżu. I tak jak w Paryżu Marek dobiegnie ponad 10 minut wcześniej.

Na ręce miałem zapisane markerem międzyczasy na 3:45 w negative splicie. Ze sobą zapakowane baton i dwa żele. Teraz już wiem, że to za dużo na maraton. Powinienem był zabrać ze sobą maksymalnie dwa żele. Szczególnie, że na trasie były banany.

Pierwsze trzy kilometry poszły dobrze. Jakieś 8 sekund na km szybciej niż w założeniach. Kolejne 5 również komfortowo, jakieś 5 sekund szybciej na km w stosunku do planu.

Przed dychą piewszy schodek. Zaczęła boleć mnie stopa. U góry, na centralnie na środku, pod sznurówkami. Pierwszy raz coś mnie tak zauważalnie i nienaturalnie bolało w czasie biegania. Nawet nie w czasie startów, tylko biegania w ogóle. Nigdy nic na kształt kontuzji nie doświadczyłem.

Ale dycha jeszcze minęła komfortowo, z ponad minutowym zapasem. Na punkcie odżywczym, mijanym jeszcze w pełnym biegu zjadłem połówkę banana, przepiłem wodą i izotonikiem.

Przy zbliżającej się 20-ce już czułem, że się układanka powili zaczyna walić. Po pierwsze tętno. Było zdecydowanie za wysokie. Biegłem już na pewno w strefie wysiłku beztlenowego. A to na dłuższą metę nie mogło skończyć się dobrze. Poza tym nie powinienem mieć tak wysokiego tętna przy takim tempie i takiej przebiegniętej odległości. Po drugie stopy bolały mnie już obydwie. Coś się dzieje, pomyślałem... Na potwierdzenie tego, że przestaje działać jak powinienem, Marek zostawił mnie z tyłu koło dwudziestego kilometra. W Paryżu wytrzymałem z nim 10 km więcej.

Skończyło się na podbiegu na ~33 km, tym po którym skręcało się w lewo i było już widać miasto. Zacząłem podchodzić. Do tego punktu średnie tempo miałem jeszcze 5:21 min/km. To był moment w którym miałem przyśpieszyć i gonić te uciekające minuty i sekundy. Po podbiegu spróbowałem jeszcze przyśpieszyć. Na 200 m starczyło pary.

Od tego nieszczęsnego 34-go kilometra moja krzywa uczenia mocno się nachyliła w górę. Wszystko było nowe. Ból. Walka ze spadającą motywacją, a właściwe jej brakiem. Mój piewszy maraton, który biegłem na wiosnę był łatwy. Teraz dobiero nauczyłem się co to znaczy walczyć ze sobą. Zrozumiałem co to w ogóle znaczy biegać głową. Bo przecież wydawać by się mogło, że komfortowo dobiegnę sobie kilka minut poniżej 4 godzin i przynajmniej przekroczenie tej bariery będę miał za sobą. Nic z tych rzeczy. Kilka razy na kilometr walczyłem, żeby nie zejść z trasy, albo żeby biec, a nie iść.

Uratowali mnie pacemakerzy na 4:00, którzy minęli mnie na kilometr przed metą. Uczepiłem się tych baloników i trzymałem w zasięgu wzroku. Wydawało mi się, że biegną tak szybko! Jeszcze ten cholerny chyba stumetrowy podbieg na moście bezpośrednio przed targami. Zacząłem iść. Baloniki uciekły. Poddałem się. No już prawie się poddałem. Na drodze już okalającej targi zacząłem biec. Coraz szybciej. Zakręt. I jeszcze jeden. Widać mete. Kurwa. 4:02 z hakiem. Ale cisne. Hormony robią swoje. Ostatnie 200 m szybko.

W tamtej chwili wynik już nie miał znaczenia. Była radość. O to chodziło. Właśnie po to biegam. Na mecie była Aga Ma z Milusią. Przytuliłem się. W Paryżu Agi nie było. Jest coś magicznego w tym jak widzisz najbliższą Ci osobę na mecie.

Dopadło mnie zmęczęnie. Albo raczej wyczerpanie ogranizmu. Pokręciłem się troche w kółko i zlokalizowaliśmy się z Markiem. Wyglądał podobnie. Zrąbany, szczęśliwy.



Potem tylko dowlekliśmy się na dworzec, z nadzieją że tam znajdziemy taksówkę. Udało się:-) Zanim taksówka wydostała się z korka przyszedł pierwszy SMS. Marek: brutto 3:50:09, netto 3:47:32, 1766 OPEN, 333 M18. Zaraz potem drugi SMS. Ja: brutto 4:02:07, netto 3:59:31, 2518 OPEN, 1015 M30!!! Cieszyłem się! Naprawde się cieszyłem.

Epilog.

Wróciliśmy do apartamentu. Prysznic i na miasto! Cytując klasyka recovery is overrated. Pogoda była rewelacyjna. Najpierw na bieganie, z kilkunastoma stopniami i słońcem za chmurami, a później kilka stopni w góre i słonecznie. Na rynek mieliśmy 300 metrów piechotą i odpoczywanie nie wchodziło w rachubę. Muszę powiedzieć, że chodzenie wcale nie bolało (jeszcze). Posparcerowaliśmy sobie wokół rynku.



Na obiad weszliśmy do Credo Bar&Restaurant. Aga i Marek stwierdzili że z zewnątrz wygląda tak, że może dadzą mi to jakieś rośliki. I mieli racje! Dziękuję miłej kelnerce, która na mój delikatny foch, że w menu nie mi nic wegańskiego, wcale nie zbita z tropu zawołała szefa kuchni. Dziękuję też szefowi kuchni, który najzwyczajniej zapytał na co mam ochotę i to właśnie dostałem. Takie zamawianie off-menu to wcale nie jest oczywiste w polskich restauracjach. Duży plus! Wielozbożowy, pełnoziarnisty makaron z grilowanymi warzywami na oliwie z oliwek zadowolił moje pomaratońskie, wegańskie podniebienie.

Wieczorem napiłem się piwa. Niskoalkoholowego;-)

Następny start w Rzymie 17 marca.

piątek, 12 października 2012

3,2,1 ... start!

Poznań już w niedzielę. Jestem wyjątkowo dobrze nastawiony i spokojny. Mimo, że lekko przeziębiony. Tak ciut, ciut.

Wczoraj przebiegłem 7.5 km OWB i to mnie nastroiło pozytywnie. Tętno trzymało się dolnej granicy pierwszego zakresu, czasami nawet go przekraczając.

Jutro do południa wyjeżdżam. Wczoraj się trochę się zdziwiłem, jak sprawdziłem, że do Pozniania z Krakowa to wcale nie jest tak blisko jak mi się wydawało. Spróbuję pojechać gierkówką do Łodzi, a potem na Poznań.

Chciałbym zdążyć na targi spotkać Scotta Jurka, Jurka Skarżyńskiego i Łukasza Grassa. No i odebrać numer startowy.

Chciałbym położyć się spać pomiędzy 22:00, a 23:00. Zasnę na pewno. Z tym nigdy nie miałem problemu. O każdej porze i w każdym miejscu;-) To powinno dać mi jakieś dodatkowe 3-4 godziny snu więcej niż zwykle.

Rano przed startem wypiję koktajl z banana, truskawek, buraka, szpinaku, jagód goji, nasion chia, mleka kokosowego i mleka ryżowego (tak, biorę ze sobią blender). Zastanawiałem się czy nie zjeść chleba z masłem orzechowym, ale taki koktajl piję praktycznie codziennie. I nie będę tego zmieniać.
Tak do godziny przed startem wypiję też 0,5 l wody kokosowej i będę popijał wodę.

Nie będę się specjalnie rozgrzewać. Poruszam się troche, porozciągam delikatnie. Tak sobie myślę, że ustawie się przy pacemakerze na 3.45. Tym sposobem dam sobie szanse, żeby pobiec drugą połówkę szybciej. Pić będę na każdym punkcie odżywczym. Na 15, 20, 25 i 30 km będę zjadał po połówce batona (w sumie jakieś 90 g węglowodanów / 500 kcal). Na ostatnie 10 km zostawiam sobie żel. Będę mocno finiszować.

Taki mam plan.

piątek, 5 października 2012

Przygotowania do maratonu

A wlasciwie to ich pozorowanie... Pierwszy maraton pobiegłem na wiosnę w Paryżu. Po kilku miesiącach w miarę przyzwoitego biegania, przebiegnięciu w w 8 miesięcy trochę ponad 600 km. Po tym starcie miałem ambicję stać się wzorowym biegaczem amatorem. Uczyć się sportu. Trenować mądrze i sumiennie. Zrzucić kilka kilo.

No i nie udało się. Biegałem stosunkowo mało, bo począwszy od kwietnia do września przebiegi miesięczne to 190-170-110-100-145-120. Chimerycznie:-) Mało w tym było planu. Właściwie to planowałem następne jeden do dwóch treningów. Do biegania zdarzało mi się sporadycznie dorzucić basen, czy trening siłowy. 


Teraz przez ostatnie dwa tygodnie dzięki wlokącemu przeziębieniu czułem się marnie. Trenując w tym czasie sporadycznie miałem tętno średnio 10 uderzeń na minutę wyższe niż powinienem. Dopiero dziś wieczorem udało mi się zrobić 10km wybiegania w pierwszym zakresie w tempie lekko poniżej 6min/km. Czyli prawie wróciłem do normy sprzed choroby.


W trakcie tegoż ostatniego treningu przemyślałem sobie to moje bieganie. W trakcie słuchania A Life Without Limits: A World Champion's Journey, Chrissie Wellington sobie zresztą przemyślałem. Chrissie wygrywala Mistrzostwa Świata Ironman Triathlon na Hawajach 4 razy. A jest ode mnie młodsza tylko 4 dni...

Wnioski z przemyśleń wibieganiowych są takie, że to dobrze być początkującym:-) Mimo takiego lekceważącego podejścia do treningu, w Poznaniu pobiegnę na czas o 30 min lepszy od tego w Paryżu. I to jest czas o 10 minut dłuższy od tego jaki wynikałby z prognozy wyliczonej z mojego czasu na 10 km. Zatem dość realny. Czyli jest dobrze!


Wniosek równie ważny to fakt, że daleko mi jeszcze do osiągnięcia limitu moich możliwości. 


Wniosek najważniejszy natomiast jest taki, że mimo tego że nigdy nie byłem specjalnie ociężały to dziś jestem w najlepszej formie pod każdym względem. Ever.